Kiedy nasi siatkarze awansowali na Igrzyska Olimpijskie, każdy zacierał ręce na wspaniałe mecze i tak długo wyczekiwany sukces. Turniej Ligi Światowej miał osłabić ten entuzjazm, żeby nikt niepotrzebnie się nie nakręcał. Ok, wszystko zrozumiałe. Faza grupowa odpuszczona, potraktowana treningowo, sprawdzająca poszczególnych zawodników. Ale co dalej?
Finał „światówki” nie był za wesoły. To może nie miała być forma na 100%, bo wszyscy pamiętali jak to się skończyło 4 lata temu. Ale poziom jaki zaprezentowali nasi siatkarze, chyba ten nasz osłabiony już entuzjazm przerodził w strach i niepokój. Polacy jak zwykle albo uwielbiają, albo krytykują – norma. Wszystko jednak zmierzało w dobrym kierunku.
Początek olimpijskiego turnieju jak najbardziej udany, mecze wygrane, w dobrym stylu, przy małej stracie energii – przynajmniej tak się wydawało. Spotkanie z Iranem pokazało, że łatwo i przyjemnie nie będzie, a kibice muszą szykować tabletki uspokajające. To zwycięstwo dało nam kolejną porcję pozytywnych emocji i oczekiwań, bo brakowało przecież tak efektownych wygranych, szczególnie z takim przeciwnikiem. Następna nerwowa końcówka zakończona na korzyść naszych zawodników, bądź co bądź ze świetnie dysponowaną drużyną Argentyny, jeszcze bardziej pozwoliła wszystkim myśleć, że to może być właśnie „ten turniej”. Nasi grali w przysłowiowym transie i prawie każdy wieszał im medal na szyi.
W meczu z Rosją przyszedł zimny prysznic, choć niektórzy uważali, że takie „ochłodzenie” dobrze nam zrobi. W końcu porażka z obrońcami tytułu była w jakim stopniu do zaakceptowania, a świetna dyspozycja Bartosza Kurka miała jeszcze wzrosnąć. A jak dołączą do niego pozostali zawodnicy, to finał murowany.
Jak zwykle, jakieś małe punkty, sety i inne siatkarskie cuda zabrały nam możliwość awansu z pierwszego miejsca w grupie, które zajęła Argentyna klasyfikowana przez wszystkich przed turniejem na czwartym miejscu. Po jeszcze większych cudach okazało się, że może to i lepiej nie mieć tego pierwszego miejsca, i z Brazylią spotkać się dopiero w bezpośredniej walce o medal.
Kanada, Kanada, Kanada – a tu pstryk i szczęście nie dla nas. Ćwierćfinał, jak do tej pory przeklęty, gramy z USA. Drużyną dobrą, bardzo dobrą, rozkręcającą się z meczu na mecz, mierzącą w medal, doświadczoną i młodą, trudną i mentalnie ułożoną. Można by tak wymieniać bez końca. Ale przecież Stany to nie mur, którego rozwalić nie można. Niestety, my nie możemy.
Czy był to mecz do wygrania? Każdy jest, ten też był. Gdybać nie ma sensu, chociaż to nam najlepiej wychodzi. Co się stało, że przegraliśmy, co nie zadziałało, kto był najgorszy – analiza pełną para? Nie ma na to teraz czasu, igrzyska się skończyły, siatkarze nie przebrnęli dalej. Koniec kropa.
Mecz przegrany – wszystko skończone. Błąd. Teraz dopiero się zaczyna. Co z Antigą? Co z drużyną, jakie plany na przyszłość. Kto zawiniał, jakie są przyczyny porażki. DLACZEGO PRZEGRALIŚMY? JAK MIELIŚMY WYGRAĆ?
Klątwa ćwierćfinału dalej obowiązuje. Co zrobić, żeby przestała? Wygrać. Bardzo łatwo się mówi. Ja bym się jednak zastanowiła nad zmianą naszego podejścia. Nawet gdybyśmy w roku olimpijskim byli niepokonani, najlepsi z najlepszym – i tu nie tylko chodzi o siatkówkę – przestańmy oczekiwać Bóg wie czego. Niech cieszy nas każde zwycięstwo, każdy zdobyty punkt, każdy przebiegnięty kilometr, rzucony metr.
Nie chcę nikogo bronić, bo przecież mistrzowie powinni radzić sobie z presją, oczekiwaniami itp. Ale czy prezes przed każdym spotkaniem jest spokojny? Czy ty, pracowniku, jesteś rozluźniony w pracy kiedy coś się dzieje? Czy ty, żono-mężu-tato-mamo, jesteś zawsze uśmiechnięty w domu, nie denerwujesz się kiedy coś cię „wkurzy? Ja nie, ja się przejmuję, przeżywam, stresuję…
Nasi sportowcy, wszyscy Ci co przegrali, rozczarowali, zawiedli, tak naprawdę przegrali sami ze sobą. Przytłoczeni wymogiem wyniku. Przytłoczeni przez ekspertów, media i nas, zwykłych kibiców. A nie lepiej tak na luzie, z uśmiechem, oglądać tych, na których nikt nie stawiał, jak oni stają na podium, zdobywają medal, spełniają marzenia – swoje marzenia. Bo przecież to ich cele, ich wyrzeczenia, ich praca i ICH nagroda. A jakby tak na nikogo nie stawiać…
Jest mi strasznie przykro, że przegraliśmy. Znowu. Widziałam Ateny (jak za mgłą, ale były), Pekin i nieszczęsnych Włochów, byłam w Londynie na kosmicznych Rosjanach, siedziałam przed telewizorem i liczyłam na sukces w Rio. Cholera, ile można. Przecież obiecali. Ale komu? Nam? Czy sobie? Obiecali spełnić nasze marzenia? Czy swoje? Kogo zawiedli najbardziej? Nas? Siebie?
Już za 4 lata Tokio… przecież już się przyzwyczailiśmy mówić niestety, znowu, nie udało się. Fajne uczucie prawda?
MS
Musisz być zalogowany aby pisać komentarze.